Lulla La Polaca: Kolorowe ptaki sztuki drag

Ciągle nas się gdzieś nie chce, tworzy się strefy bez społeczności LGBTQ+, tak nie może być. Musimy z tym walczyć, dlaczego mam być wytykana przez kogoś palcem? Bo się nie podobam któremuś z ministrów? To niech minister przyjdzie ze mną porozmawiać. Ja mu powiem, co sobą stanowię i co stanowi moje środowisko – opowiada Lulla la Polaca

Lulla La Polaca – skąd ta nazwa się wzięła i co oznacza?

Najpierw była Luna, potem Luna – kobieta księżycowa. Moja koleżanka adwokatka uznała, że ponieważ plączę się nocami po ulicach Warszawy to jestem taką księżycową kobietą. Polaca pojawiła się, kiedy wyjechałem z moim przyjacielem do Madrytu i tam, w czasie spaceru, trafiłem na afisz: Lulla Polaca. Przywiozłem afisz ze sobą, oprawiłem w ramkę, wisi przy wejściu do mojego mieszkania, a nazwa została.A skąd wzięło się zainteresowanie strojami, modą i przebieraniem?

Trzeba sięgnąć pamięcią do lat zupełnie młodzieńczych, chłopięcych, bo to się w moim przypadku zaczęło, kiedy miałem jakieś 9-10 lat. Były takie momenty, podczas ferii szkolnych albo przerwy z okazji Bożego Narodzenia, kiedy rodzice szli do pracy, ja zostawałem sam w chałupie i coś mnie ciągnęło do maminej szafy. Wyciągałem jakiś ciuch, jakąś sukienkę, haleczkę czy coś podobnego. W domu na Grochowie mieliśmy duże kryształowe lustro. Nakładałem te stroje na siebie, stawałem przed lustrem, koślawo malowałem sobie usta szminką – pomimo, że wydawało się to nieudolne, to strojąc te miny i robiąc wygłupy, myślałem, że jestem jakimś wielkim artystą.

A kiedy pomyślałeś, że to może być coś więcej niż wygłupy?

W momencie, kiedy już w dojrzałym wieku spotykaliśmy się w środowisku przyjaciół, kombinowało się jakiś słaby alkohol, żeby urozmaicić sobie w prywatnym mieszkaniu wieczory i myślało się o tym, jak się przebrać, co na siebie włożyć. To był czas PRL-u, niczego nie było, nie było specjalistycznych sklepów, ciucholandów ani butików.  Kombinowaliśmy i kompletowaliśmy stroje własnym sumptem, grzebiąc mamom w szafach. Brało się jakąś narzutę, robiło się z tego jakiś taki płaszcz, nazwijmy królewski, któryś z kolegów brał ręcznik bawełniany typu frotte i wiązał go sobie na głowie w postaci turbanu. I już można było sobie wyobrazić, że jest się jakąś postacią przypominającą egzotycznego Egipcjanina czy Hindusa. Ktoś zdejmował kawałek koronkowej firanki i robił z tego pelerynkę, bo niczego innego nie było. To były początki przebieranek, ale nie miały nic wspólnego ze sztuką drag, którą się w tej chwili uprawia i która jest popularna na całym świecie.

Tworzyliście swój kolorowy świat w szarym i smutnym PRL-u?

To było tak jak w piosence Igi Cembrzyńskiej, która śpiewała „bo ja mam swój intymny mały świat”. Myślało się o tym, że może kiedyś nadejdą będą inne okoliczności, inny czas, będzie można korzystać i znaleźć coś prawdziwego – coś, co w czym będzie można się oficjalnie pokazać. Ale wcześniej trzeba było sobie tę rzeczywistość wykreować.

Ten inny czas nadszedł?

To było w latach siedemdziesiątych, kiedy już były takie typowe sklepy, moda, można było idąc zatrzymać się przed wystawą i coś znaleźć, coś wypatrzeć, wejść do sklepu. Ekspedientki, które w takich sklepach z damską odzieżą pracowały, zawsze były zdumione, że przychodzi mężczyzna i interesuje się damską kreacją. Ale można było sobie śmiało coś wybrać i przymierzyć w sklepie. A jak się podobało to kupić, zapłacić, zapakować i mieć.

Kiedyś z moją przyjaciółką Zbyszkiem vel Marylą szliśmy przez Plac Trzech Krzyży, gdzie znajdował się salon łódzkiej firmy Telimena. Zobaczyłem piękną wieczorową spódnicę, to było tydzień przed Sylwestrem. Spytałem się czy można tę kreację przymierzyć, wyszedłem na front sklepu, żeby spytać się jak wyglądam. Ekspedientka mi go zapakowała i to był początek mojego kostiumu z prawdziwego zdarzenia. Trzeba go było wykończyć, więc poszliśmy do Centralnego Domu Towarowego, gdzie na piętrach był sklep z tkaninami, z materiałami. Znaleźliśmy jakiś błyszczący materiał, kupiliśmy kawałek i bez pomocy jakiejkolwiek krawcowej, zrobiliśmy wieczorową bluzkę wiązaną już na sylwetce. To były początki – już nie przebieranek, ale kostiumu stworzonego z wyobraźni, można się w nim było pokazać.

Jak się bawiliście?

To był czas, że żaden z nas – czy żadna z nas, jeżeli już przyjmujemy formę kobiecą – nie miała własnych mieszkań. Jeśli ktoś miał mieszkanie to można było zrobić bal i wszyscy czuli się swobodnie. Mieliśmy przyjaciela po studiach, który pracował w sądzie w Warszawie i miał duże, fajne dwupoziomowe mieszkanie. To była nasza baza i tam urządzaliśmy spotkania. W pewnym momencie poznaliśmy taką fajną dziewczynę, Małgorzatę. Nie była krawcową, ale miała różne pomysły – jak trzeba było jakiś materiał dostarczyć, to nam coś szyła. Marylka, o której wspomniałem, pracowała w sieci Społem i za forsę załatwiała belkę materiału. A Małgosia wymyślała – na hasło, że z tego materiału są nam potrzebne cztery kreacje, mówiła: jedną zrobię mini, drugą dłuższą, trzecią zrobię na ramiączkach, czwartą z otwartymi plecami. I myśmy potem mieli takie karnawałowe spotkanie, na którym były cztery osoby w sukienkach z tej samej tkaniny, ale każda była w innym fasonie – to sprawiało wrażenie różnorodności.

Czy to nie było taką trochę przygodą? Teraz można dostać wszystko, wtedy o wszystko było trudno.

To miało swój smak, to miało taki rajc, jak ja to określam – trzeba było coś narysować, wymyśleć, poszukać, znaleźć dodatki, klipsy, kolczyki. A nie było takiej ilości i wyboru sklepów jakie są teraz. I to miało właśnie ten rajc. Prawie wszyscy pracowaliśmy, więc można było dopiero szperać i szukać po pracy, idąc gdzieś na ulicę Chmielną, na Nowy Świat, szperać w domach centrum na jakimś stoisku, na którym były kosmetyki i dodatki. Trafialiśmy na coś i przechodziło nam przez myśl „może nam się to przyda, więc kupujemy”.

To było drugie, kolorowe życie w kontraście do szarego PRL-u?

Chodziłem bardzo wcześnie do pracy – był czas, kiedy pracowałem od 7 do 15, a potem od 9 do 16. Dopiero potem, mogłem umawiać się na szperanie i wyszukiwanie czegokolwiek, co sprawiało nam właśnie ten rajc. Dziś na Żoliborzu jest kawiarnia Hawana, a kiedyś tak się nazywał Dom Towarowy. Pamiętam, jak dostaliśmy wiadomość, że są tam koktajlowe, sylwestrowe srebrne sandałki na obcasie. Pojechaliśmy tam, staliśmy w kolejce i jaka to była radocha, że udało się nam je dostać! Nie było wtedy określenia „na szpilce” czy „na obacasie”, ale to nas niesamowicie cieszyło, bo już coś zdobyliśmy, mieliśmy coś własnego.Czy te możliwości zmieniły się po transformacji ustrojowej w 1989 roku?

Dla mnie stało się to już wcześniej. Miałem przyjaciół na Śląsku, dokładnie w Katowicach, którzy wyjechali do Londynu i jeździłem ich odwiedzać. Chadzaliśmy do dzielnicy Soho, gdzie można było, mając oczywiście pieniądze, kupić wszystko. Jak obejrzałem te sklepy w Londynie, to poczułem się jak w zupełnie innym świecie. To dla mnie był kosmos, były tam buty na szpilce, kozaki do bioder, sznurowane z przodu na jakieś gwoździe, peruki w pełnym wyborze, tiulowe rzeczy, rękawiczki do łokcia, i za łokieć, i krótkie, i długie, i wysadzane kamieniami, i całe kolekcje sztucznych rzęs, peruk, i tak dalej.

Jak ja to zobaczyłem, pomyślałem sobie „Matko Boska, kiedy będę mógł w takie rzeczy zaopatrywać się normalnie w Warszawie”? No niby teraz mogę, bo sklepy z perełkami są, ale typowych sklepów, takich, żeby można od A do Z ubrać się i wyjść na scenę drag u nas nie ma, nadal trzeba kombinować w domowym zaciszu. Mam wspaniałą przyjaciółkę, stylistykę Mikaelę Sandell, która ma pomysły, i mnie na odpowiednie okoliczności ubiera. Dobiera wszystkie dodatki, gadżety, wie jaką perukę nałożyć, jak ją czesać.

Wszystko opiera się na kombinowaniu?

Pytanie jest inne: kiedy doczekamy się prawdziwego teatru drag? Mamy teatr komediowy, mamy scenę narodową, scenę kameralną. A dlaczego nie mamy popularnej sceny drag? Nie mówię o teatrze, który ma mieć wielkość Opery Narodowej, ale nie możemy jako przedstawicielki dragu, przebywać w jakichś piwnicach, część makijażu przygotowywać w domu, a część w klubie w toalecie.

Drag jest sztuką. Musimy mieć odpowiednie warunki, tak jak artyści mają garderobę w teatrze, szkole baletowej czy operze. Musimy mieć swoją sztukę i teatr, w którym będziemy mieć garderoby, gdzie będą lustra, oświetlenie, gdzie będzie można perukę założyć i odpowiednio ją uczesać. Jest cudowny teatr w Krakowie, ale jedna scena nie uczyni cudu – taka scena jest potrzebna w Warszawie, we Wrocławiu, Poznaniu i tak dalej. Stwórzmy prawdziwą scenę drag.
Co by się musiało stać, żeby, żeby, żeby taka scena powstała?

Są kluby na Mazowieckiej, klub Ramona, klub La Pos’e, w którym może wystąpić kilka osób danego wieczoru, czy może nawet kilkanaście, ale scena klubowa to co innego. Teraz każda z nas – Lady Brigitte, Twoja Stara czy Shady Lady – robi swój numer, ale to nie tworzy całości, spektaklu teatralnego. Potrzebny jest teatr, do którego przyjdą widzowie, usiądą i obejrzą cały spektakl, który ktoś wyreżyseruje, w którym będą odpowiednie momenty, gdzie wejdzie na scenę kilka osób według napisanego wcześniej scenariusza.

Cały resort ministerstwa kultury nie postrzega sceny drag jako prawdziwego teatru i prawdziwych ludzi, którzy na niej mogą występować. Zaliczają nas do środowiska mniejszościowego i uważają za ludzi, którzy wykraczają poza społeczność. Przez to, że jesteśmy tęczowe i że jesteśmy kolorowi, że tworzymy tą cudowną społeczność kolorowych ptaków, pokazuje się nas palcami, wypycha poza nawias normalnych ludzi. W związku z tym nigdy, dopóki się to nie zmieni w kierownictwie, które zarządza kulturą, nie będziemy mogli oddychać pełną piersią.Jak się czujesz w Polsce?

Czuję się zupełnie przyzwoicie, natomiast ciągle czegoś obawiam. A dlaczego ja, mając swoje określone lata, mam się ciągle czegoś bać, skoro żyję w niby demokratycznym kraju? Ten kraj stanowi trzydzieści osiem milionów ludzi, a ja się ciągle czegoś boję. Dlaczego mamy takie warunki, że my – mówię o tęczowej społeczności, geje, lesbijki i wszyscy zgromadzeni w społeczności LGBTQ+ – ciągle czegoś obawiamy? Ciągle nas się gdzieś nie chce, tworzy się strefy bez społeczności LGBTQ+, tak nie może być. Musimy z tym walczyć, dlaczego mam być wytykana przez kogoś palcem? Bo się nie podobam któremuś z ministrów? To niech minister przyjdzie ze mną porozmawiać. Ja mu powiem, co sobą stanowię i co stanowi moje środowisko.

Czego ci życzyć?

15 października mamy wybory – idźmy na nie wszyscy. I może 16 października obudzimy się w innej rzeczywistości i to będzie moje życzenie, żeby się spełniło. Zresztą nie tylko moje, ale całej społeczności LGBTQ+, która pragnie nowej rzeczywistości, w której będzie można w pokazywać się i dać ludziom odczuć, że my nie jesteśmy inni niż reszta społeczeństwa. Nie robimy nikomu absolutnie krzywdy. Mamy prawo kochać się ze sobą, żyć ze sobą, bo takie mamy potrzeby.


Bohater: Lulla La Polaca
Tekst: Jakub Knera
Fotograf: Maciek Edelman 
Asystentka fotografa: Gosia Wejna 
Stylistka: Mikaela Sandell 
Scenografia: Kamila Bukańska
Body Paint: Mat Kubaj 
Koordynacja PAN: Karolina Wagner 

Materiał powstał dzięki współpracy z: